piątek, 15 listopada 2013

Koty to słodkie dranie :)



Karola uważała, że nie jestem wystarczająco dojrzały, więc postanowiła to zmienić...

 





 Karola wpadła do mnie w sobotni poranek i z miejsca zaczęła robić generalne porządki. Sprzątała brudne kubki, wycierała kurz z mebli i dla lepszego efektu co chwila głośno wzdychała.

- Coś nie tak, kocie? - zapytałem, ziewając.

- Wszystko! - wybuchnęła. - Jak możesz żyć w takim syfie?!

- Nooo... Łatwo nie jest - spróbowałem zażartować, ale Karolci wcale nie było do śmiechu.

- Wiedziałeś, że dziś przyjdę, i mimo to nie posprzątałeś! - naskoczyła na mnie.

- Nie przypuszczałem, że wpadniesz bladym świtem - broniłem się.

- Bladym świtem? - powtórzyła, przeszywając mnie wzrokiem. - Przecież dochodzi dwunasta!

- Ale ja dosłownie przed chwilą wstałem - przyznałem, zerkając na zegarek. - Wczoraj trochę nam zeszło z chłopakami i...

Moja śliczna zagryzła wargi i wzięła się pod boki.

- Tak nie może być, Roman - powiedziała, uderzając w melodramatyczny ton. - Jeśli chcesz, żebyśmy wzięli ślub i mieli dzieci, to musisz się zmienić.

Teraz to ja zbaraniałem. Okej, przyznaję. Dwa dni wcześniej zaproponowałem jej wprawdzie, żebyśmy żyli pod jednym dachem, ale o małżeństwie, a tym bardziej o dzieciach nie było mowy...

- Musisz dojrzeć - usłyszałem jeszcze.

- Ale ja dojrzewam, tylko tak powoli - dodałem na swoje usprawiedliwienie, jednak Karoli to nie wystarczyło.

Nabzdyczyła się jak nigdy, a potem po prostu wyszła, odgrażając się, że nauczy mnie porządku i odpowiedzialności. Puściłem jej słowa mimo uszu i, jak się okazało, popełniłem niewybaczalny błąd, lekceważąc przeciwnika.

Jeszcze tego samego dnia moja złośnica odwiedziła mnie ponownie, tym razem z wiklinowym koszyczkiem w ręku.

- Idziemy na piknik? - zapytałem, ale ona tylko wcisnęła mi kosz do ręki.

Zajrzałem do środka i... zdębiałem.

- Kochanie, nie wiem, co nam przygotowałaś, ale to ma futro i się rusza.

- Bo ma się ruszać - fuknęła. - To nie przekąska, tylko kot! Nazywa się Pimpuś.

Futro w koszyku wlepiło we mnie wściekle zielone oczyska. W ogóle całe wydawało się wściekłe...

- Kot? Ale czyj? - nie nadążałem.

- Od dziś twój - powiedziała, szczerząc zęby w uśmiechu.

- No coś ty?! - jęknąłem, powoli kojarząc fakty. - Dla ciebie zrobiłbym wiele, słonko, ale nie będę niańczył jakiegoś sierściucha!

Karola wydęła uszminkowane usteczka i zatrzepotała rzęsami.

- Jeśli mnie kochasz, przygarniesz kota - wycedziła, stosując klasyczny emocjonalny szantaż.

- Kocham cię, ale...

- Nie ma żadnego "ale", Roman - tupnęła nóżką, dziurawiąc mi szpilką parkiet. - Jeśli chcesz zamieszkać ze mną, musisz wydorośleć, skarbie, a Pimpuś ci w tym pomoże.

Nie protestowałem więcej, bo i tak byłem na straconej pozycji. Spróbowałem więc nawiązać kontakt z intruzem, który miał ze mną dzielić lokum. Wsunąłem dłoń do koszyka i aż syknąłem z bólu, bo na moim nadgarstku pojawiła się niewielka ranka.

- Dziabnął mnie, drań jeden! - jęknąłem, licząc na całusa i wsparcie, ale Karola tylko przyklasnęła kotu.

- Należało ci się - stwierdziła.

Posiedziała ze mną dobry kwadrans, szykując kotu kuwetę i miskę z żarciem, a potem udzieliła mi instrukcji, co i jak mam robić. Nim zdążyłem wszystko ogarnąć, już jej nie było. Za to Pimpuś został i z rozdzierającym miauczeniem domagał się żarcia.

Zabrałem go więc do miski, a sam usiadłem przy kompie. Po chwili mój kudłaty oprawca wpakował się na biurko i zaległ na klawiaturze. Spróbowałem go przepędzić. Naiwnie posłużyłem się w tym celu ręką, a ta po zetknięciu z kocim pazurem wyglądała tak, jakbym włożył ją do malaksera.

Przyniosłem sobie bandaż i wodę utlenioną, a potem, by sprawiedliwości stało się zadość, przechrzciłem kota. Bo przecież Pimpuś to kiepskie imię dla takiej krwiożerczej bestii. Sznyta brzmiało zdecydowanie lepiej.

Wieczorem mój współlokator wpakował mi się do łóżka. Spróbowałem go przepędzić raz i drugi (przezornie użyłem w tym celu jaśka). W końcu kot łaskawie opuścił moją kołdrę, ale w zamian zażądał wyłączności na poduszkę.

Kolejnego dnia pojawiła się u nas inspekcja, czyli Karola. Obejrzała kota, który na jej widok wydał z siebie rozdzierające miauknięcie.

- Zrobiłeś mu coś? - zapytała podejrzliwie.

- Ja? W życiu! - zapewniłem, ale chyba mi nie uwierzyła.

Potem obejrzała mieszkanie, którego, rzecz jasna, nie miałem czasu posprzątać, i rzuciła okiem na kuwetę.

- Roman, co to ma być?! - ryknęła. - Kot sam po sobie nie sprzątnie.

- No to ma problem - wzruszyłem ramionami, a wtedy Karola tak mnie spiorunowała wzrokiem, że natychmiast pojąłem, kto tu naprawdę będzie miał problem.

Potulnie uprzątnąłem, co trzeba, a potem nawet, by zrobić na niej odpowiednie wrażenie, zacząłem symulować zabawę z sierściuchem. Wtedy dopiero moja dziewczyna trochę się rozluźniła i pozwoliła się zaprosić do kina.

Liczyłem na ciąg dalszy w jej mieszkaniu i... nie przeliczyłem się. Było miło. Bardzo miło. A kiedy po wszystkim zmęczony opadłem na poduszki i zacząłem zapadać w błogi sen, moja dziewczyna zdzieliła mnie łokciem między żebra.

- Auć - jęknąłem. - Co ty wyprawiasz?

- Budzę cię - oznajmiła. - Musisz wracać do kota. Pimpuś na pewno jest głodny.

- No nie wiem. Sznyta to sprytne bydlę, idę o zakład, że już sobie coś upolował, a jak nie, to wytrzyma do rana. Obiecuję, że skoczę do niego przed pracą, tylko pozwól mi zostać.

Niestety, nie pozwoliła. I w ramach lekcji pod tytułem: Roman uczy się odpowiedzialności, musiałem wracać po nocy przez pół miasta do swojego lokum.

Kiedy dotarłem na miejsce, Sznyta spał w najlepsze, a w misce miał jeszcze całkiem sporo jadła.

Przez kolejne dni toczyłem z kotem prywatną wojnę, która w dużej mierze sprowadzała się do wyznaczania granic. Okazało się, że obaj mamy silny instynkt terytorialny i każdy z nas strzegł swojego ulubionego miejsca jak oka w głowie.

Dla mnie świętością było biurko i komputer, z którego nieustannie przeganiałem kota, a Sznyta największą miłością zapałał do mojej poduszki, więc dla naszego wspólnego dobra zdecydowałem się ją poświęcić.

Po blisko dwóch miesiącach dotarliśmy się na tyle, że zaczęliśmy żyć w całkiem znośnej symbiozie. Nie wchodziliśmy sobie w drogę, mieliśmy swoje życie i swoje sprawy.

Połączyło nas tylko jedno - mecze polskiej reprezentacji. Choć może się to wydać nieprawdopodobne, Sznyta okazał się wielkim entuzjastą piłki nożnej. Gdy zaczyna się relacja z rozgrywek, kot kładzie się przed telewizorem i z prawdziwym zainteresowaniem śledzi ruchy piłki na murawie, a ja mu dzielnie towarzyszę.

Kiedy wreszcie Karola uznała, że zrobiła ze mnie naprawdę odpowiedzialnego człowieka, zapukała do moich drzwi z wielką walizą w ręku.

- To na próbę - zastrzegła i wpakowała się do mieszkania, zanim zdążyłem powiedzieć "zapraszam".

Potem wywaliła z szafy połowę moich rzeczy, by zmieścić swoje sukienki, a w miejscu Sznytowych zabawek ułożyła swoje niebotyczne szpilki.

Ani mnie, ani kotu nie przypadły do gustu te nowe porządki. I o ile ja jeszcze potrafiłem ugryźć się w język, to mój towarzysz niedoli całym swoim kocim jestestwem wyrażał niezadowolenie. Ciągle prychał i charczał, nalał Karoli do butów, zniszczył jej ulubioną kieckę, a na koniec dotkliwie ją podrapał.

- Z tym kotem jest coś nie tak - orzekła moja ukochana.

- Nie - pokręciłem głową. - Po prostu cię nie lubi.

- Też coś - mruknęła. - Mnie wszyscy lubią - spróbowała kota pogłaskać, a ten odpowiedział głośnym parsknięciem.

Po dwóch dniach życia z Karolą, która nieustanne marudziła i czepiała się niemal wszystkiego, moja frustracja wzrosła, a niechęć kota sięgnęła zenitu. Najeżał się, gdy dziewczyna wchodziła do mieszkania, i ostentacyjnie dawał jej do zrozumienia, że ma sobie iść.

- Tak nie może być - oburzyła się w końcu. - Ten kot to psychopata! Dłużej tego nie zniosę! Wybieraj, Roman, albo on, albo ja...

Wahałem się tylko przez moment.

- Wybacz, słonko - powiedziałem. - Ale Sznyta był tu pierwszy.



Roman W., 34 lata


10 komentarzy: