poniedziałek, 7 października 2013

Joanna Chmielewska o kotach - długi post ale wart przeczytania :)

 

O kotach może mi wyjść cała epopeja, więc powinno się mnie chyba nieco przyhamować.

 

Jak psy, tak i koty towarzyszyły mi od wczesnego dzieciństwa. Ogólnie biorąc, kotów było więcej niż psów, liczba psów bowiem ograniczała się do dwóch naraz (poza okresem, kiedy miałam ich na głowie pięć równocześnie), z kotami zaś bywało rozmaicie, głównie dlatego, że część życia spędzałam na wsi. Nie jestem już w stanie rozdzielić tych okresów, tu dzieciństwo, tam młodość, gdzie indziej reszta, podobnie miejsc, wieś, miasto, własny dom, cudze domy… Koty plątały się wszędzie.

 

Niby podobne, ale każdy inny. Charakter, indywidualność, zachowanie, nie dostrzega się tego, o ile nie ma się z tymi kotami jakiejś wspólnoty.

 



Koty są egoistyczne i w nosie mają ludzkie uczucia. Pies cierpi w oddaleniu od pana, kot cierpi w oddaleniu od wygód ręką pana dostarczanych. Jeśli jednak inna ręka sprawę załatwi, nie będzie się czepiał. Nie ma tak, żeby kot przez tydzień nic nie jadł w oczekiwaniu na powrót ukochanej istoty.

 

Wyjątki bywają, oczywiście. Jeśli jeden kot całkowicie domowy ma swojego człowieka przez całe lata, aprobuje go, kocha, czuje jego opiekę, nieobecność własności przeżywa głęboko, szczególnie jeśli własność wcześniej nie powiadomiła kota o swoich zamiarach, znikła na zbyt długo bez uprzedzenia. Ale nie jest to psia rozpacz, tylko ciężka kocia uraza, pies obrażony nie bywa, kot wielokrotnie. Dlatego zapewne wielu ludzi twierdzi, że nie lubi kotów, oczywiście, on, człowiek, egoista zakamieniały, pan stworzenia, pożal się Boże, jakim prawem zwykłe zwierzę ośmiela się nie uznawać jego boskości!

 

A tymczasem to kot był czczony jako święte zwierzę, a nie człowiek. Tak prześlicznie zbliżony do małpy…

 

W gruncie rzeczy koty są nietresowalne. Chyba że w spełnieniu jakichś wymagań widzą własny interes. Jeśli w określonym miejscu o określonej godzinie pojawiają się ryby, z łatwością można koty nakłonić do oczekiwania poczęstunku we właściwym miejscu, czasie i nawet pozycji.

 

Osobiście znarowiłam około dwudziestu kotów, rzecz jasna w cudzym domu, ale tak samo znarowiłabym we własnym. Opisałam wydarzenie w którejś tam Autobiografii, ale nikt tych autobiografii nie musi czytać, powtórzę zatem w skrócie. Na Mierzei, w rybackiej posiadłości, koty na teren ogrodu nie były wpuszczane, pan domu bowiem twierdził, że jak by tu elegancko… no, już niech będzie, sikają na sieci. Po pierwsze, wcale nie sikały, a po drugie sieci nie rozciągano przez cały rok bez przerwy, tylko od czasu do czasu. Przepłoszone koty jednakże nie ośmielały się przekroczyć progu furtki nawet w okresach ciężkiego głodu, kiedy nie było ryb i żywiły się resztkami chleba, kartofli i możliwe, że kapusty. A kot jest zwierzęciem mięsożernym.

 

Jako jednostka nie bardzo praworządna natychmiast zaczęłam je dokarmiać kiełbasą i puszkami, które specjalnie dla mnie sprowadzał miejscowy sklep. Najpierw za furtką, gdzie było bardzo niewygodnie, mokro, śnieżnie i błotniście, potem rewolucyjnie, po wewnętrznej stronie furtki na utwardzonym chodniczku. Trzeba było widzieć, jak w dziko głodnych, przestraszonych, nieufnych kotach szalały sprzeczne uczucia, specjalnie stałam na uboczu i pilnowałam, żeby im nikt nie przeszkadzał. Zaczęły się ośmielać, wyraźnie nie wierząc w swoje szczęście. Przesunęłam się z pożywieniem dalej, uczciwie mówiąc, dla własnej wygody.

 

Rezultat był taki, że koty spokojnie rozpanoszyły się po całej posiadłości, nie czyniąc żadnych szkód, leciały na głos, przez rok pamiętały karmiącą rękę do głosu przynależną, w końcu miałam je wszystkie pod nogami, łaszące się i spragnione pogłaskania. Na początku nie ruszały pożywienia, dopóki się nie odsunęłam na bezpieczną odległość, później zawartość puszek i torebek lądowała im głowach i grzbietach, bo kłębiąca się masa futra nie zostawiała ani kawałka wolnego miejsca dookoła blaszanych i fajansowych talerzy. Dzikie koty mają zdrowy instynkt.

 

I jakoś tam nie dostrzegano, że w całej miejscowości, gdzie do każdego domu należały rozmaite koty, nie było myszy i nikt na oczy nie widział ani jednego kretowiska, o nornicach nie wspominając.

 

Najśmieszniejsze jednakże było to, że ów okrutny pan domu, groźnie przepędzający koty ze swojego terenu, niekiedy wychodził i mówił "kici, kici". I wszystkie koty natychmiast leciały do niego jak do ukochanej istoty, bez względu na odpadki z ryb, które trzymał w rękach. Bez ryb też leciały, a pan domu tyleż im krzywdy był zdolny zrobić, co i ja.

 

Właściwości kotów są rozmaite i niekiedy niepojęte. Do dziś nie zdołałam się dowiedzieć, dlaczego młody, domowy kot imieniem Kajtuś, z czasów mojego dzieciństwa, tak śmiertelnie bał się piórka. Po raz pierwszy okazał trwogę, kiedy ujrzał mnie znienacka w pióropuszu indiańskim z indyczych piór, co jeszcze można by zrozumieć, ale, zaintrygowana zjawiskiem, jęłam czynić próby i doszłam do malutkiego kurzego piórka, wyciągniętego z poduszki. Kot uporczywie szalał ze strachu. Poza tym był normalny, skąd mu się zatem brał ten lęk, nie potrafię odgadnąć. Na wszelki wypadek komunikuję, że żadne piórko niczym nie śmierdziało.

 

Kot potrzebuje poczucia bezpieczeństwa. Jest drapieżnikiem, owszem, ale w ograniczonym zakresie. Jest mały, miękki, łatwo zrobić mu coś złego, ma zęby i pazury, ale cóż to jest w porównaniu z tygrysimi! Potężne, silne zwierzę w razie niebezpieczeństwa atakuje bez namysłu, małe i słabe nastawione jest na ucieczkę. W obawie zagrożenia kot w pierwszej chwili ucieka, dopiero z bezpiecznej odległości sprawdza, co go przestraszyło. I wraca albo przezornie przeczekuje.

 

Poza wszystkim koty są klaustrofobiczne, nie znoszą zamknięcia. Moje obecne, które stopniowo same przyszły, z początku dzikie, oswoiły się i bywało, że po pięć kotów spało na moim tapczanie i na oparciach kanap. O ile, oczywiście, drzwi były uchylone, z chwilą zamknięcia całe towarzystwo budziło się prawie natychmiast i już miałam koncert miauczenia pod niedostępnym wyjściem. Skoro zamknięte, czym prędzej należy wyjść!

 

A z wychodzeniem krzyż pański. Otwierałam, któryś kot wybiegał, pozostałe biegły również, tylko w przeciwną stronę. Zamykałam, już w nerwach siedziały przy szybie, otwierałam, pchały się do wnętrza. Zastanawiałam się, czy nie zatrudnić portiera, otwierałam wreszcie szerzej i szłam sobie precz. Koty uprzednio zamknięte radośnie wybiegały, ale na ich miejsce właziły nowe, po czym następowała kolejna wymiana. Nie byłoby problemu w okresie wiosenno-letnio-jesiennym, gdyby nie komary, drzwi pozostawały otwarte, ale tkwiła w nich siatka antykomarowa, no i cześć. Kocia klaustrofobia ostro biła pokłony.

 

Bardzo wyraźnie widać po tych kotach, ile złego robili im ludzie. Ostrożność i nieufność zakorzeniła się w nich co najmniej przez dwa pokolenia, nawet w tych, urodzonych na moim tarasie przez dziką kotkę, pozostały geny po mamusi, wiedzą, że tu mają wikt i opierunek, domki, kołderki, kocyki, wszystko świetnie, ale od ludzi lepiej się trzymać z daleka. Szczególnie że niekiedy pojawia się pan weterynarz…

 

Kot uwielbia miejsca radioaktywne i doskonale się w nich czuje. Jeśli wpuści się do pustego domu psa i kota, pies bezbłędnie wybierze sobie miejsce najzdrowsze, kot właśnie najbardziej radioaktywne i podobno część tej radioaktywności wchłania w siebie z wielką korzyścią dla człowieka. Tak słyszałam, a co do oglądania niewidzialnego zjawiska, proszę ode mnie zbyt wiele nie wymagać. Ale wielokrotnie bywałam świadkiem upodobania kotów do materiałów szkodliwych, jakieś eternity, sztuczne włókna, żyły wodne i tym podobne, człowiek się tego bał, a kot spał w błogim upojeniu.

 

Ponadto kot wykrywa w człowieku chorobę, sam z siebie, przez nikogo nie zachęcany. Odnajduje miejsce bolesne i kładzie się na nim, przytula się dokładnie tam, gdzie człowiek cierpi, co wydaje się szczególnie użyteczne przy dolegliwościach reumatycznych. Gwarantuję, sprawdziłam osobiście. To znaczy nie ja, kot.

 

A człowiek jest kotu potrzebny do głaskania. Głaskanie przywraca mu energię, elektryzuje go, coś tam robi z równowagą ładunków elektrycznych i też proszę ode mnie nie żądać szczegółów technicznych, bo koty znam, a prądu elektrycznego bardzo się boję i takich znajomości zawierać nie będę.

 

I nieprawda, że koty paskudzą wszędzie, nie mylić z ptakami! Kot jest stworzeniem czystym, mam akurat idealnie białego, który po wizytach w kominku do swojej białości błyskawicznie wraca. Jak one to robią, nie mam pojęcia, ale z pewnością pod tym względem jest z nimi mniej kłopotu niż z dziećmi. I ten właśnie biały, przygarnięty jako malutkie, zagłodzone i zapłakane kociątko, bez żadnej tresury i wskazówek sam z siebie zaczął korzystać z kuwety. A ogólnie biorąc, o ile przewód pokarmowy mają w porządku, nie paskudzą nigdzie poza wybranymi miejscami na toaletę i złego słowa nie powiem, aczkolwiek u mnie wybrane miejsce wypadło im akurat wśród cebulek tulipanów. No, trudno. Grunt, że w oddaleniu od jadalni i sypialni. Kocich, nie moich.

 

Kretów i myszy nie posiadam, żeby w złą godzinę nie wymówić. Od czasu do czasu tylko dostaję prezenty w postaci zwłok, przyniesionych z sąsiedniego ugoru, z czego wynika, że gdzie indziej są, a u mnie nie ma. U moich sąsiadów też są, ale oni mają tylko nadziemsko grzeczne i przepiękne psy, które już dawno przestały szczekać na koty.

 

Z czego dalej wynika, że wszelkie zło i głupie kontrowersje w świecie zwierząt powoduje człowiek, najwstrętniejszy ssak na kuli ziemskiej. Nic na to nie poradzę.

 

 

 

13 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Pięknie napisała - bardzo kochała koty a drugą jej miłością były bursztyny :)

      Usuń
  2. i za to właśnie uwielbiam koty :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny tekst! Zgadzam się z nim w 100 procentach i jeszcze bardziej żałuję odejścia tak wspaniałej osoby...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też bardzo żałuję - uwielbiałam jej książki - niedawno wyszła jej ostatnia książka- jeszcze jej nie przeczytałam - koniecznie muszę kupić :)

      Usuń
  4. Świetny tekst. Bardzo przyjemnie się czytało. Jest lekki i przystępny. A co do kotów to pisarka napisała całą prawdę :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak - wszystko się zgadza. Była dobrą obserwatorką :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetne :-)))
    nawet nie wiedziałam , że Pani Chmielewska żyła w takiej przyjaźni z kotami :-)
    Uwielbiam jej książki...

    OdpowiedzUsuń
  7. Nareszcie wiem po co mi kot! Do głaskania!;)
    PeeS> Chielewska to był KTOŚ!

    OdpowiedzUsuń
  8. Spostrzegawcza mistrzyni słowa.
    Rewelacyjne rozważania i kocie opowieści.
    Będzie nam brak Pani Joanny Chmielewskiej.

    OdpowiedzUsuń